The Beavertown Extravaganza - relacja z piwnego festiwalu w Londynie


W końcu pozbierałam myśli po Beavertown Extravaganza. Londyński festiwal zostawił w tyle wszystkie te, na których dotychczas byłam. Dużo dobrych piw, kilka fantastycznych, świetna organizacja, dobry, klasyczny rock w tle, fajni ludzie... Czego chcieć więcej?




Zacznę od liczb, żeby jakoś zarysować ogrom festiwalu. 75 stoisk z piwami (i dwa z cydrami). Na każdym co najmniej cztery piwa. W sumie prawie 400 piw w czasie jednej sesji. Siedem godzin na degustację ze szkiełka z cechą 100 ml. To wszystko za 55 funtów (ok. 270 zł).


Byłam na sesji piątkowej. Udało mi się spróbować tylko nieco ponad 40 piw, ale - umówmy się - więcej nie miałoby sensu. Te ostatnie i tak pamiętam jak przez mgłę. O wszystkich wypitych piwach zresztą nie będę tu pisać.



Zaczęłam od tych, które ostatnio cieszą się ogromną popularnością. Trillium Brewing Company rozczarowało dość mocno śmierdzącym siarką Trillium DDH Fort Point Pale. Ale za to miało świetne Trillwater Gose.



Cloudwater - mimo miny Marcina sugerującej coś innego - miało bardzo dobry kawowy kwas Mormora. Ale za to DDH Pale Galaxy był wybitnie cebulkowy i trudny do wypicia. Przynajmniej dla mnie, bo akurat cebulka bardzo mi przeszkadza w piwach.



Sporo browarów przywiozło piwa na całkiem fajnm poziomie: Three Floyds (Battle of Cahrro II BA Imperial Brett IPA, Permanent Funeral DIPA, Molten Mirrors Saison, Sicario Piña Sour, Rue d'Floyd BA Imperial Porter), Põhjala (Odravein Bourbon BA), The Lost Abbey (Red Poppy Flanders)...



Absolutną, kompletną, totalną porażką były dwa piwa z Pizza Port, których próbowałam. Jetty IPA i A.B.L.E. American Stout prawie od razu wylądowały w wiadrze.



W którymś momencie zaczęłam podejrzewać, że jestem już rozpieszczona do granic możliwości i piwnie cyniczna, bo zupełnie nic nie robiło na mnie wrażenia. I wtedy pojawił się on, cały na biało... No, może nie na biało. Black Note Stout z Bell's Brewery. Niuchnęłam, spróbowałam i powiedziałam mężowi, że już nic więcej nie musi dzisiaj próbować. To jest to. I było. Wracaliśmy po to jeszcze kilka razy, bo do Bell's zupełnie nie było kolejki. Większość ludzi oblegała kilka najbardziej hajpowanych browarów. A tu taki klejnocik. A właściwie pralinka. Gęsta, gorzka czekolada, suszone owoce, kawa, idealnie zbalansowane. Coś pięknego. Chcę więcej.


Chwilę później trafiłam do kolejnego browaru, który rozłożył mnie na łopatki, a nie był oblegany. J Wakefield. Każde piwo, którego spróbowałam - 6ix Days in Dade, Troll So Hard in Voodoo Woman BA - było po prostu świetne.


Na podium załapuje się jeszcze jedno stoisko. OK, to być może będzie dość kontrowersyjne, ale jedną z najlepszych rzeczy, które piłam na tym festiwalu, były cydry Oliver's. Próbowałam dwóch - Wild Farmhouse i Gold Rush - i po oba później wróciłam. Jeden był z butelki, drugi - z kranu. Oba wytrawne. W obu działo się mnóstwo dobrego. Mam nadzieję, że któryś dystrybutor zajmie się tym, żeby Oliver's znów był dostępny w Polsce.


Wyprzedane bilety musiały się wiązać z tym, że na najbardziej obleganych stoiskach jeszcze przed końcem sesji zabrakło piwa. Jako jedno z pierwszych wyschło źródełko w Other Half.



Niektórzy ludzie nie mogli się z tym pogodzić.


No właśnie, ludzie. Zafascynowało mnie to, jak zróżnicowani byli festiwalowicze. Większość z nich nie robiła wrażenia beer geeków, zachowywała się jak osoby, które po prostu lubią pić dobre piwo. Rozpiętość wiekowa była spora, a takich, którzy natychmiast notowali swoje spostrzeżenia albo czekowali piwa na Untappd, była raptem garstka.


To, co jest w takich festiwalach fanstastyczne, to możliwość spotkania z twórcami piw, na przykład z legendarnym Evinem O’Riordainem z The Kernel Brewery, a także z innymi osobami z piwnego światka, jak Steve Grossman (Sierra Nevada) czy Marcin Kłos (Craft Beer Junction / Browariat).



Wróciłam z festiwalu zachwycona. I chętnie pojadę na niego znowu w przyszłym roku, jeżeli będę mogła.


Komentarze